• Facebook
  • Twitter
  • Youtube
  • Instagram

Legenda o grabarzu z Prusic

W 1656 r. , osiem lat po zakończeniu krwawej wojny 30-letniej, tereny położone wokół Prusic nawiedziła straszna epidemia. Dżuma zbierała obfite żniwo także wśród mieszkańców miasteczka. Okrutna śmierć zbierała również niewinne dzieci, a widok ich gasnącego wzroku sprawiał, że omal nie pękały serca bezsilnych rodziców. Wydawało się, iż w te dni, kiedy śmierć czaiła się wszędzie, powietrze było aż gęste od jej obecności. Zewsząd dobiegał lament konających i zawodzenia opłakujących.

- Czyżby Bóg przyprowadził nas na skraj przepaści? Czy chce nas zepchnąć w otchłań niebytu?

Dlaczego nas tak karze ? A może to koniec świata?

Serca mieszkańców zamierały, kiedy zadawali sobie te pytania, a słowa więzły w gardłach dławionych strachem.

- Cóż uczyniliśmy?- pytali sami siebie.

Podążali boso do kościoła , by tam wzywać na pomoc miłosierdzie Boże. Jednak ich głosy przypominały bardziej skomlenie niż modły i śpiewy. I stali tak godzinami, chwiejąc się z wycieńczenia i głodu, jedni jeszcze zdrowi, inni już owrzodzeni, z widmem śmierci w oczach. Bywało, że osłabieni padali na chłodną posadzkę i tam dogorywali. Zmarł proboszcz, śmierć zabrała także większość rajców miejskich. Na to okrutne widowisko, zamglone gryzącym dymem kopcących dniem i nocą świec, patrzyły beznamiętnie wielkie, wykute w piaskowcu postacie baronów Kurzbachów, których płyty nagrobne wmurowane były w ściany kościoła św. Jakuba.

Wymarłe domy straszyły ciszą. Widok zabitych deskami okien i drzwi wywoływał przyspieszony krok u przechodzących. Niepewność dnia i najbliższych godzin ujawniały człowiekowi jego marność.

Aż przyszedł czas, że niewielki cmentarz wokół kościoła przestał wystarczać. Chowane w zbiorowych mogiłach trupy musiał grabarz układać warstwami. Wkrótce przeniesiono miejsce pochówku na tereny położone poza murami miejskimi.

Pewnego dnia stamtąd właśnie dał się słyszeć jakiś dziwny tumult. Z nowego cmentarza podążała ku miastu bezładna gromada podnieconych mieszkańców. Wzmagający się wrzask przypominał raczej ujadanie wściekłych psów niż głosy istot ludzkich. Ciżba ta miała dziwny, pusty środek. Wewnątrz rozbestwionego tłumu znajdował się ktoś…Coraz to nowi ludzie dołączali do już idących. Ów niecodzienny pochód dotarł aż do prusickiego rynku.

Tutaj tłum rozstąpił się, ukazując leżący w środku strzęp człowieka. Tylko wprawne oko mogło dostrzec w leżącym miejscowego grabarza.

- On jest w zmowie z szatanem!- wołano.

- Obwiesić łotra!- dorzucali z wściekłością inni.

Pośród zgiełku wyszła na jaw okropna prawda. Okazało się, że siewcą morowego powietrza i szerzenia się dżumy był właśnie grabarz. To on – w pragnieniu napełnienia swojej sakwy brzęczącymi talarami- zdzierał z umarłych na dżumę ubrania, później suszył je, kroił na drobne kawałki i rozrzucał w różnych zaułkach miasta. W ten sposób zaraza rozszerzała się wszędzie w okolicy, a on otrzymywał zlecenia na kopanie coraz to nowych grobów i z dnia na dzień powiększał swoją fortunę.

A teraz leżał skrwawiony i obity na bruku u stóp ludzi, którzy byli jego niedoszły, i ofiarami. Półprzytomnego rzucono do zimnej piwnicy ratusza.

Kiedy się ocknął, było już szaro. Panującą ciszę, jakąś dziwną i aż groźną, przerwał nagły szczęk wkładanego do zamka klucza. Dwóch czarno ubranych osiłków, z czarnymi kapturami na głowach, wywlekło przerażonego i skurczonego grabarza. Cała pozostała przy życiu ludność zebrała się na rynku, aby być świadkiem tego ponurego spektaklu.

Ze skazanego zdarto resztki ubrania. Po tym obaj kaci zaczęli ćwiczyć go batogami. Z zaciśniętych warg bitego dobywały się tłumione jęki. Ale był to dopiero wstęp.

W każdym z czterech rogów prusickiego rynku rwano jego palce rozpalonymi do białości obcęgami. Kiedy już ból odbierał mu przytomność, przystąpiono do przedostatniego aktu- oprawcy zaczęli żywcem odrąbywać grabarzowi ręce i nogi. Nieludzkie wrzaski ofiary i strumienie buchającej krwi towarzyszyły temu okrutnemu widowisku. W końcu podpalono przygotowany wcześniej stos i rzucono do ognia głowę, ręce, nogi i korpus skazanego. Tak zakończył życie niecny grabarz, a jego śmierć miała być przestrogą dla tych, którzy chcieliby bogacić się na nieszczęściu innych.

Rok 1656 przyniósł nieurodzaj, a po nim nieuchronny głód. Jego następstwem stała się epidemia dżumy. Teren wokół Prusic usłany był zwłokami zmarłych na tę chorobę. Pierwsze półrocze panowania zarazy pochłonęło 685 ofiar. Wówczas to założono nowy cmentarz z murami miasta. Zmarł proboszcz, większość rajców miejskich i ławników sądowych. 40 domów w Prusicach wyludniło się zupełnie, a w bezpośredniej okolicy aż 80. Szukając pomocy w Bogu, ludzie tłoczyli się w kościele św. Jakuba na modłach. Chorzy mieszali się ze zdrowymi zarażając ich. Stąd nierzadkie stały się przypadki zgonu w świątyni. Nie słyszało się wokół gdakania kur, miauczenia kotów, szczekania psów, świergotu ptaków. Wszystkie zwierzęta wybito i zjedzono.

Historia grabarza z Prusic odbiła się na Śląsku szerokim echem. Złapany na gorącym uczynku został skazany na okrutną, opisaną w podaniu śmierć. Przestrzegano zwyczaju, by egzekucja przestępcy miała publiczny charakter, co miało obrazować triumf sprawiedliwości nad występkiem, a także odstraszyć słabe charaktery od złych czynów. Egzekucje miały publiczny charakter, mało tego, były wyczekiwane z niecierpliwością. Uważano je za triumf sprawiedliwości i zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy. Spektaklowi temu towarzyszyła wesoła wrzawa z udziałem instrumentów muzycznych. Wyroki śmierci wykonywano przez powieszenie (złodzieje), ścięcie (mordercy), palenie na stosie (podpalacze, truciciele, heretycy, świętokradcy, sodomici), topienie (matkobójczynie i oskarżone o czary), grzebanie żywcem, łamanie kołem i ćwiartowanie żywcem( za zabójstwo odrażające).

×

Wyszukaj w serwisie

×

Zapisz się do newslettera